czwartek, 11 października 2012

Pięć pierwszych książek w moim życiu

Mam taki nieduży niebieski notes, w którym zapisuję tytuły przeczytanych książek. Przeczytanych dla przyjemności, lektury obowiązkowe do egzaminów, prac i publikacji się nie liczą. Pięć pierwszych to pięć zapisanych, nie przeczytanych w życiu w ogóle, czy zasłyszanych w łonie matki, nie, nie powiem dokładnie kiedy, ale któregoś dnia sięgnąłem, wtedy jeszcze po zeszyt do języka polskiego i na odwrocie zapisałem tytuł przeczytanej właśnie książki, a potem następnej i następnej.
  1. Henryk Sienkiewicz Trylogia
  2. Walter Scott Ivenhoe
  3. James Johnes Cienka czerwona linia
  4. Paulo Coelho Piąta góra
  5. Jostein Gardner Vita brevis
Specjalnie nie piszę kiedy to było, ile dokładnie lat temu. Lista i tak może dziwić (osadzona w odpowiednim momencie w czasie mogłaby przyprawić o bolesną konsternację). Z początku jeszcze rozumiem, chłopięce naiwne lektury, jakaś przypadkiem męska, przygody, wojny, miłość, wszystko jakby się zgadza. I nagle ten Coelho, pożyczony od koleżanki (jako humanista wychowałem się wśród dziewcząt), przeczytany w jedno popołudnie z wypiekami na twarzy. Kiedy pomyślę o ówczesnej mojej wrażliwości na słowo, nieprzyjemne ciarki przechodzą mi po plecach z odrobiną wstydu i ogromem zaprzeczenia. To nie ja, tym kimś to ja nie byłem, ale w takim razie czyj ten notes?
Może nie mój? Piątej książki nie skojarzyłem po tytule (a tym bardziej po autorze), sprawdziwszy więc w Internecie przypominam sobie. Czytałem (właściciel notesu czytał) i przeżywałem rozterki miłosne z powodu jakiegoś Augustyna, którego nie bardzo kojarzyłem, kto zacz i czemu taki nieczuły. Na szczęście teraz czytając De Doctrina Christiana nie czuję żalu do chrześcijańskiego retora, że zajmował się teologią a nie swoją ukochaną.
Kiedy przypomnę sobie te pierwsze, dobierane po omacku lektury (czy kiedykolwiek zacząłem dobierać książki w sposób odmienny od „omacka”?) , zastanawiam się, co z nimi zrobić. Wyrzucić je z pamięci, wyrwawszy kilka pierwszych kartek z notesu (tylko trzy i zaczynamy od Czarodziejskiej góry)? Nie bardzo. Wyjdź z mego notesu, posłucham od razu; wyjdź z mej pamięci, nie tego rozkazu… jakoś tak to szło, że się nie da. Napisać o nich? Jeszcze lepiej. Tak, doskonale, wrzuć to do sieci, pochwal się całemu światu, jaki z ciebie cymbał, jaki erudyta, jaki wrażliwy w dodatku! Ale może jednak, jakiś cień szansy, że czytanie, choć późne i po omacku, jednak coś daje, na coś się przydaje, coś rozwija (chociaż mało kto chce od ciebie tego, co rozwinęły w tobie książki).
Kiedy patrzę na pierwsze książki z mojej życiowej listy, myślę, że jednak dobrze, że mama przeczytała mi kilkanaście pierwszych stron Ogniem i mieczem, (jak już wyszedłem kawałek za pierwszy opis przyrody, to już jakoś poszło). Gdyby nie to, pewnie siedział bym na tych Dzikich Polach do teraz. Jednak z nich wyszedłem, mimo iż nieokrzesany, jakoś poszedłem do szkół, opanowałem gdzie książka ma przód, tył, dół i górę (ponownie miałem z tym kłopot na zajęciach z hebrajskiego). I teraz, kiedy w moim notesie (kiedy to on stał się mój?) jest już dosyć sporo zapisanych kartek, myślę, że czytanie jest czymś, co się naprawdę liczy. Może rzeczywiście świat się może obejść bez jeszcze jednego doktora nauk humanistycznych (i tak go dostanie, na zdrowie!), ale doktor nauk nie może się obejść bez świata zapisanego w książkach, bez innego jakoś by to było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz