Cudowne, małe i lekkie urządzenie wydaje się być idealne do
zabrania w podróż, także w podróż samolotem. W przeciwieństwie do większości
książek (nawet tych kieszonkowych) mieści się w kieszeni, zostawia obie ręce
wolne, a ręce są potrzebne, żeby pokazywać co jakiś czas na zmianę kartę pokładową
(aż dziw, że mają rozmiar tylko A4), dowód, paszport, czy o co tam jeszcze
poproszą. Siedzę już jednak w środku (na wywalczonym, nie swoim miejscu),
samolot gotowy do startu, czytam. Z głośniczków cicho płyną reklamy jakieś,
odgłosy siorbania etc, trudno, przynajmniej cicho, przeżyjemy. Krótki pokaz
czym się zająć gdyby samolot przypadkiem postanowił spaść i znowu można czytać.
No prawie, że można, bo zaczyna się procedura startowa.
„Prosimy o wyłączenie wszystkich urządzeń elektronicznych na
czas startu”
Bezpieczeństwo przede wszystkim, nie można dopuścić przecież,
żeby ktoś zakłócił procedurę startu grając na komórce w „Angry Birds”. Wszyscy
wyłączają wszystko (no może oprócz zegarków), a ja czytam dalej. „Proszę pana,
proszę wyłączyć urządzenie elektroniczne na czas startu”. „Proszę pani
stewardesy, to jest Kindle, taki papier elektroniczny, niczego nie emituje, nie
zakłóca, wyświetla stronę i milknie, a ja sobie czytam”, „Proszę
wyłączyć…", „Ale on ma tutaj narysowany taki samolocik, który oznacza, że
tym bardziej nic nie emituje, specjalnie do samolotu ten samolocik”. „Proszę
wyłączyć…", "No ale samolocik…", "Proszę wyłączyć…"
No dobra, wyłączam i tak sobie zaraz włączę. Gdyby od mojego
Kindle’a mógł samolot w dół wystartować zamiast w górę, to byście i tak mnie z
nim na pokład nie wpuścili, podobnie jak z całą masą przedmiotów, której nie
można przewozić.
Wystartowaliśmy, znów to niesamowite uczucie, maszyna rozpędza
się, podrywa, odrywa od ziemi i wznosi w przestworza…
Włączam, czytam, może mimo tego trafimy jakoś na właściwe
lotnisko, nie polecimy na biegun, a nawet gdyby – czytanie jest najważniejsze…
Aż tu nagle – cicha muzyczka z głośnika nabiera mocy, wypełnia kabinę,
przytłacza: „Oferujemy państwu szeroką gamę przekąsek, napojów etc.”. Szybki
rzut oka do menu, cisza, cisza, nie ma, nie ma! Nie ma ciszy i nie będzie.
Jeden, drugi kurs z przekąskami (w trakcie którego z
głośników zachęcające odgłosy konsumpcji), skończyło się, znowu chwila ciszy. Włączam
ponownie, czytam. „Szanowni państwo, co prawda w naszym samolocie, ani na lotnisku,
ani w kraju do którego państwo lecą nie można palić, ale mamy dla państwa
specjalną ofertę papierosów w atrakcyjnych cenach”.
I potem już na całego, kupony naszej specjalnej loterii, kosmetyki,
futro z norek, samochody bez cła i podatku, domki kanadyjskie… (Każą się
człowiekowi spakować do małej, lekkiej walizeczki, a potem wiozą tym samolotem
cały ten bazar!).
Uspokoili się, uff, może teraz. „Prosimy o wyłączenie
wszystkich urządzeń elektronicznych na czas lądowania.” Zaczynam pomału myśleć,
jakiego przedmiotu użyć do sterroryzowania załogi samolotu, nie żądam wiele,
zróbcie ze dwa kółka, dajcie poczytać, a potem możecie wylądować, pewnie mnie
aresztujecie i od jutra nie będzie można wnosić na pokład chusteczek higienicznych
(nawet sobie nie wyobrażacie, jaki postrach sieje wśród pilotów ludzik ukręcony
z chusteczki, któremu podkładam głos wąsatego zbira).
Tak, twoja stara wyłącza Kindle’a, może nawet nie bierze go
do samolotu, bo jest bardzo mądrą, doświadczoną pasażerką żółto-granatowych
linii (nie piszę tanich, bo kosztują zasadniczo tyle samo, co te nietanie).
Wsiada do samolotu, zakłada słuchawki, włącza ulubiony zespół i od czasu do
czasu cicho się modli, żeby żaden wariat nie sterroryzował załogi półmetrowym
kabelkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz